sobota, 22 października 2016

Czy weteran Defoe utrzyma Sunderland?



            Drużyna Sunderlandu przyzwyczaiła już swoich kibiców do tego, iż co edycję Premier League nie prezentuje wymaganego od niej poziomu z założeń przedsezonowych. Rokrocznie Czarne Koty heroicznie walczą o utrzymanie do ostatnich kolejek. W zeszłej kampanii nie było inaczej, a byt w elicie Sunderland zapewnił sobie dopiero w przedostatniej serii gier. Bohaterem zespołu ze Stadium of Light był doświadczony snajper Jermain Defoe.

            Defoe przybył do północno-wschodniej Anglii w styczniu 2015r. Nie przychodził jako anonimowa postać. Wcześniej zaliczył przecież 303 spotkania w Premier League, strzelając w nich 124 bramki. Znany fanom na Wyspach i nie tylko, przede wszystkim z występów w Tottenhamie. Do Sunderlandu sprowadzał go jeszcze Gustavo Poyet, który potrzebował wówczas wzmocnienia linii ataku, zaś Defoe pragnął wrócić do Ojczyzny. Kibice wiedzieli o jego klasie piłkarskiej i jakości, jaką może dać im ten doświadczony napastnik, lecz z pewnością nie przypuszczali, że dzisiaj już 34-letni zawodnik będzie zdecydowanie największą gwiazdą ich zespołu.

            Już w trakcie swoich pierwszych miesięcy przy Stadium of Light Defoe dał się pokochać fanom Czarnych Kotów. Jego efektowna bramka w szalenie ważnym dla nich meczu derbowym z Newcastle United wprawiła wypełnione po brzegi trybuny w ekstazę. Było to jedno z najpiękniejszych trafień sezonu 2014/15. W tamtej kampanii Premier League, za każdym razem, kiedy Jermain Defoe trafiał do siatki rywali, to zespół z miasta nad rzeką Wear zdobywał punkty. Gole Anglika bezpośrednio przełożyły się na cztery punkty w ligowej tabeli, zaś różnica między Sunderlandem a relegowanym Hull City wyniosła trzy oczka. Tak, więc jego trafienia okazały się bezcenne.

            To i tak nic w porównaniu do zeszłorocznej edycji Premier League. W niej filigranowy napastnik(171cm, 65kg) popisał się 15 trafieniami, zostając najskuteczniejszym strzelcem swojego zespołu. Szczególnie boleśnie, udany dla niego sezon odczuł nasz rodak w bramce Swansea, czyli Łukasz Fabiański. Defoe pokonał go czterokrotnie w dwóch meczach, w tym aplikując mu hat-tricka na Liberty Stadium. Piętnaście oczek więcej w tabeli miały Czarne Koty na koniec sezonu, w skutek trafień doświadczonego snajpera. Gdyby odjąć punkty zdobyte dzięki niemu, to Sunderland osunąłby się na 19 lokatę i z hukiem zleciałby do Championship.  

            Szczególnie ważne dla losów Czarnych Kotów w końcówce ubiegłej kampanii były trafienia Defoe. Anglik walnie przyczynił się do ważnej wygranej na Carrow Road z ,,Kanarkami” z Norwich, skutecznie wykorzystał rzut karny na Britannia Stadium w Stoke w doliczonym czasie gry, który dawał punkt wówczas ekipie Sama Allardyce’a oraz strzelił zwycięskiego gola na 3-2 w meczu z Chelsea w 36 kolejce. Statystyki oraz osiągnięcia Defoe nie wzięły się jednak z niczego. Anglik w poprzednim sezonie aż 43 razy był na pozycji spalonej(najwięcej w całej lidze).

            Siła drużyny Sunderlandu podobnie jak w zeszłym sezonie zależy w dużej mierze właśnie od rutynowanego Anglika. Defoe w obecnej edycji Premier League ma już na koncie 4 trafienia, co stanowi 2/3 ogólnego dorobku bramkowego ekipy ze Stadium of Light. Do tej pory zdążył uderzyć na bramkę przeciwnika 24 razy, co daje średnią 3 strzałów na mecz. Jednak bez konkretnego wsparcia ze strony kolegów z zespołu, samemu Defoe nie uda się utrzymać Sunderlandu w elicie.


Mimo ogromnego szacunku dla umiejętności i zasług napastnika Czarnych Kotów, to uważam, że takie rozwiązanie jest prostą drogą do relegacji z ligi. Co prawda, jeszcze kilka sezonów temu we włoskim Udinese Calcio siła drużyny opierała się na podstarzałym Antonio Di Natale i ostatecznie zespół ze Stadio Friuli nie opuścił szeregów Serie A, lecz w mojej ocenie ten manewr nie sprawdzi się na Wyspach. Ale kto wie, być może rodowity londyńczyk zaskoczy nas i uda mu się na przykład ponownie strzelić pięć bramek w jednym meczu, tak jak w 2009r. w meczu z Wigan Athletic? Bez wątpienia jest najważniejszym ogniwem zespołu Davida Moyes’a. Pytanie tylko, jak długo jest w stanie praktycznie sam ciągnąć ten wózek? 

niedziela, 16 października 2016

Remis w Poznaniu. Szczęśliwa Wisła.

Wisła Kraków rzutem na taśmę uratowała punkt na INEA Stadionie przy ulicy Bułgarskiej w Poznaniu. Na bramkę Darko Jevticia w 69 minucie, udało się Białej Gwieździe odpowiedzieć golem Pawła Brożka w doliczonym czasie gry.


            W niedzielne, dość chłodne popołudnie w Poznaniu na INEA Stadionie zjawiło się ponad 20 tysięcy kibiców, aby zobaczyć w akcji dwie markowe drużyny w Polsce. Oba zespoły w ostatnim czasie znajdywały się na delikatnej fali wznoszącej i podbudowane poprawą swoich dorobków punktowych przystąpiły do meczu 12 kolejki Lotto Ekstraklasy.

            Od mocnego uderzenia zaczęli podopieczni trenera Nenada Bjelicy. Najpierw Dariusz Formella znalazł się w dobrej sytuacji do strzelenia gola, lecz jego strzał okazał się zbyt słaby i stojący w bramce Wiślaków Łukasz Załuska nie miał problemów ze złapaniem lecącej w jego kierunku futbolówki. A później, goście mieli szczęście, gdyż groźne uderzenie Darko Jevticia zza pola karnego wylądowało na poprzeczce. I właściwie, to by było na tyle z ciekawych sytuacji z pierwszej połowy. Przy ulicy Bułgarskiej powiewało nudą, a na pochwałę zasługiwali jedynie Abdul Aziz Tetteh, który doskonale radził sobie w środkowej strefie boiska oraz Tomasz Kędziora, za skuteczne zneutralizowanie wyróżniającej się w ostatnich tygodniach postaci krakowskiej Wisły, czyli Patryka Małeckiego.

            Więcej działo się po zmianie stron. Początek drugiej odsłony należał do Wiślaków, a największe zagrożenie stworzyli sobie w 55 minucie, gdy do rzutu wolnego w stylu Davida Luiza podszedł kapitan Białej Gwiazdy Arkadiusz Głowacki. Jego strzał, jednak sparował golkiper gospodarzy Matus Putnocky. Niespełna kwadrans później, na stadionie przy Bułgarskiej ilość decybeli znacznie wzrosła, kiedy to piłkę w siatce po indywidualnym rajdzie umieścił pomocnik gospodarzy Darko Jevtić. Nic nie zapowiadało bramki dla poznaniaków…tak samo, jak wtedy, gdy do siatki gospodarzy w doliczonym czasie piłkę wpakował Paweł Brożek. Doświadczony napastnik wykorzystał dośrodkowanie Macieja Sadloka z lewej strony boiska i posłał piłkę obok bezradnego bramkarza gospodarzy.

            Szok, niedowierzanie i konsternacja to nadużycie, lecz fani Kolejorza nie spodziewali się tej bramki, która pozbawiła ich pupili 3 punktów…a były już w garści. W następnej kolejce Lech Poznań uda się do stolicy, by rozegrać ligowy klasyk z warszawską Legią, zaś Wisła na swoim stadionie podejmie rewelację z Niecieczy.


Lech Poznań – Wisła Kraków 1:1 (0:0)
1:0 - Darko Jevtić 69'
1:1 - Paweł Brożek 90+1'

Składy:
Lech Poznań: Matus Putnocky - Tomasz Kędziora, Lasse Nielsen, Jan Bednarek, Tamas Kadar, Maciej Gajos (88' Łukasz Trałka), Abdul Aziz Tetteh, Dariusz Formella, Darko Jevtić, Szymon Pawłowski (63' Radosław Majewski), Marcin Robak (75' Dawid Kownacki).
Wisła Kraków: Łukasz Załuska - Boban Jović, Arkadiusz Głowacki, Richard Guzmics, Maciej Sadlok, Rafał Boguski (80' Petar Brlek), Krzysztof Mączyński, Denis Popović (88' Tomasz Cywka), Patryk Małecki, Mateusz Zachara (68' Paweł Brożek), Zdenek Ondrasek.


czwartek, 6 października 2016

Stawiając na swoich


            Następcą Besnika Hasiego w drużynie Legii Warszawa został 39-letni Jacek Magiera, były wieloletni piłkarz stołecznego klubu. Panuje generalna opinia, iż jest to dość zaskakujący ruch działaczy z Łazienkowskiej, gdyż Magiera nie posiada dużego doświadczenia, jak na szkoleniowca. Ba, nigdy wcześniej nie prowadził nawet drużyny ekstraklasowej, a teraz przyjdzie mu zasiąść na ławce trenerskiej aktualnego mistrza Polski, uczestnika prestiżowej Champions League oraz najbogatszego klubu w Polsce. Jednakże ten ruch zarządu Legii nie jest dla mnie zaskoczeniem. Idealnie wpasowuje się w trend, który nasilił się w ostatnim czasie w europejskim futbolu, czyli stawianie w roli szkoleniowców byłych zasłużonych piłkarzy klubu.

            To nie jest nic nowego w futbolu. Od wielu lat takie historie się zdarzały i będą się zdarzać. Były piłkarz klubu po latach przejmuje stery na ławce trenerskiej i osiąga z nim takie same, bardzo dobre rezultaty oraz trofea jako szkoleniowiec. Brzmi pięknie prawda? Mało tego, moim zdaniem jest to bardzo dobra droga do długotrwałej stabilizacji oraz gwarancji gry na odpowiednim poziomie. Z tego powodu, że fundamentem pracy trenera w takim zespole nie są pieniądze, lecz emocje. Nie trzeba się cofać do czasów Jocka Steina, czy Boba Paisleya, aby przytaczać przykłady potwierdzające trafność takich ruchów.

            Mam wrażenie, że wielu prezesów klubów przekonało się do takiego rozwiązania po owocach pracy Pepa Guardioli w Barcelonie w latach 2008-2012. W mediach wówczas pojawiły się głosy, iż stworzył on najlepszą drużynę w historii. Blaugrana po jego odejściu sięgnęła po Tito Villanovę oraz Gerardo Martino. Efekty ich pracy nie były, jednak tak dobre, jak Guardioli, więc zarząd Barcy zdecydował się wrócić do rozwiązania sprzed wówczas 6 lat. Trenerem został wieloletni były zawodnik klubu z Camp Nou – Luis Enrique. Do dziś dnia jest szkoleniowcem Barcelony i jak dla mnie w sezonie 2014/15 stworzył silniejszą Barcelonę, niż Pep Guardiola w jakimkolwiek swoim sezonie.

            W Madrycie również przekonali się do tego rozwiązania. W 2011 roku ekipę Atletico Madryt objął Diego Simeone. Jako piłkarz świętował przy Estadio Vicente Calderon w latach 90. mistrzostwo oraz puchar Hiszpanii. O tym, jak tytaniczną pracę wykonał dla tego klubu Argentyńczyk świadczą nie tylko trofea, lecz także determinacja, jaką piłkarze wkładają w każdy mecz, zwłaszcza w grę defensywną. Pozwoliła ona stworzyć tożsamość drużyny, która zostanie z nimi na lata, nawet, jeżeli Simeone zdecyduje się odejść.

            Wiele wody musiało upłynąć w rzece Manzanares, aby drugi stołeczny klub z Hiszpanii zdecydował się postawić na człowieka z bogatą przeszłością w ich klubie. Po kompletnie nieudanej przygodzie Rafy Beniteza, ekscentryczny prezes Florentino Perez w styczniu 2016 roku dał szansę Zinedinowi Zidanowi. Efekt? W maju tego samego roku Real świętował swoją undecimę, czyli jedenastą wygraną w rozgrywkach Ligi Mistrzów. A dwa miesiące później dołożył do tego Superpuchar Europy, w którym pokonał po dogrywce Sevillę 3-2.

            Hiszpania to nie jedyny kraj, gdzie w roli trenerów sprawdzają się byli utytułowani piłkarze klubu. Tego typu historie bardzo dobrze znane są we Włoszech. Carlo Ancelotti jako piłkarz świętował sukcesy z Milanem na przełomie lat 80. i 90. Grał w nim w najbardziej złotym okresie drużyny z Mediolanu, prowadzonej wówczas przez wybitnego stratega - Arrigo Sacchiego M.in. dwukrotnie wygrał z nią Ligę Mistrzów. Powtórzył ten wyczyn w ubiegłej dekadzie jako szkoleniowiec. Powinien ustrzelić hat-tricka, lecz wszyscy doskonale pamiętamy finał ze Stambułu w roku 2005, gdzie cudów w bramce dokonywał Jerzy Dudek.

            Bardzo dobrym przykładem potwierdzającym tezę z drugiego akapitu jest obecny trener londyńskiej Chelsea, czyli Antonio Conte. 13 lat gry w Juventusie, mnóstwo tytułów oraz pucharów i status ikony na lata. W 2011 roku przejął ekipę Starej Damy, gdy ta była ligowym średniakiem z ogromnymi problemami z motywacją do gry na lepszym poziomie. Już w pierwszym swoim sezonie sięgnął po Scudetto. Mało tego, nie przegrał żadnego meczu ligowego w sezonie! Nim został selekcjonerem kadry narodowej, zdążył dwa razy obronić to trofeum, a w międzyczasie dołożył do tego dwa Superpuchary Włoch.

            Skoro wspomnieliśmy niedawno o drużynie Chelsea, to warto wspomnieć o Roberto Di Matteo. Nawet temu szkoleniowcowi udało się odnaleźć swoje miejsce na Ziemi w roli trenera. Co prawda, ta historia nie trwała zbyt długo, lecz okraszona została pierwszym w historii zwycięstwem The Blues w rozgrywkach Ligi Mistrzów. Upragnione i wymarzone trofeum Romana Abramovicha znalazło się wreszcie w 2012r. w klubowej gablocie, a to było zasługą właśnie Włocha. Di Matteo reprezentował barwy Chelsea w latach 1996-2002. Znał klub od podszewki, a w tamtym momencie, taki człowiek był londyńczykom niezbędny. Trzeba było przewietrzyć szatnię, która nasiąknęła stęchlizną w trakcie krótkiej kadencji Andre Villasa-Boasa. Do historii Włocha podobna jest nieco historia Zidane’a w Realu, lecz fani ,,Królewskich” zapewne życzyliby sobie, aby miała ona inne zakończenie.

            Oczywiście, przeciwnicy tego rozwiązania przytoczą przykłady, w których to ikony klubu nie radziły sobie, ich wyniki nie były satysfakcjonujące i w konsekwencji tracili swoje posady. Nie trzeba zagłębiać się w odległe czasy, wystarczy rzucić okiem na czerwono-czarną stronę Mediolanu. Najpierw Clarence Seedorf, a potem Filippo Inzaghi nie byli w stanie wyprowadzić na prostą AC Milanu. Klub rozpaczliwie szukał nadziei w ludziach o statusie legend. Tak, jak kiedyś do glorii i chwały Rossonerich prowadził Carlo Ancelotti, tak samo miał uczynić Clarence Seedorf. Jednakże jego przygoda trwała tylko 6 miesięcy. Następcą został Inzaghi, lecz misja Włocha, także zakończyła się fiaskiem. Wytrzymał raptem pół roku dłużej.

            Jak najbardziej zgodzę się z opinią, iż sam status legendy oraz obfita w trofea przeszłość nie wystarczą do osiągnięcia sukcesów. Niektórzy po prostu są słabymi trenerami i nie mają daru do prowadzenia zespołów. Lecz jednocześnie uważam, iż zdecydowanie łatwiej wkomponować się w rolę szkoleniowca w klubie, z którym jest się związanym emocjonalnie i już na starcie ma się poważanie ze względu na zasługi dla niego. Mózg piłkarza wówczas podpowiada mu, że człowiek, z którym teraz przyjdzie mu pracować, był kiedyś na jego miejscu i wie, jaką drogę obrać, aby osiągnąć sukces.

            Czas na pytanie zasadnicze. Czy Jacek Magiera udźwignie presję, z która przyjdzie mu się zmierzyć w czasie jego pobytu w Legii? Nie zaskoczę odpowiedzią, jeżeli stwierdzę, że tego nie wie nikt. Zarząd podejmuje ryzyko, ale kto nie ryzykuje, szampana nie pije. A w piłce ryzyko jest naprawdę opłacalne. Przede wszystkim, swoją pracę musi zacząć od ułożenia pozytywnych relacji na linii sztab szkoleniowy-piłkarze. Besnik Hasi kompletnie nie umiał znaleźć tej nici porozumienia, co przełożyło się na gęstą atmosferę, a ona na beznadziejne wyniki, które kosztowały Albańczyka posadę trenera. Magiera jest młodym i perspektywicznym trenerem, a tacy dzisiaj robią furorę w Europie(np. Klopp,Conte,Simeone).Istnieje szansa, że Legia znalazła sobie właśnie trenera na lata, ale czy tak się stanie to już zależy od umiejętności, determinacji i zaangażowania Magiery.

            

poniedziałek, 3 października 2016

Drużyna z charakterem

              Nowy trener Lecha Poznań, czyli Nenad Bjelica zdążył poprowadzić drużynę Lecha Poznań w zaledwie pięciu spotkaniach, lecz już widać na zespole odciśnięte piętno świeżej myśli szkoleniowej, jaka wkradła się na ulicę Bułgarską w Poznaniu. Potwierdziły się oczekiwania fanów Kolejorza, co do stylu, który Chorwat narzuci swoim zawodnikom. Obecny Lech po utracie bramki jest jak lew, dążący do tego, aby odpłacić się przeciwnikom tym samym. Tego brakowało Lechowi za kadencji Jana Urbana i być może to był główny powód zmiany na ławce trenerskiej przy Bułgarskiej.

            Bjelica jest trenerem, który potrafi zaszczepić u swoich podopiecznych walkę do samego końca, a potwierdzeniem tego była zwycięska bramka Macieja Makuszewskiego w ostatni piątek w Lublinie. Chorwat ma opinię ,,trenera z jajami” wzorującego się na Diego Simeone. Na swojej pierwszej konferencji prasowej w Poznaniu obiecywał dużo ciężkiej i solidnej pracy. Owoce składanych obietnic już są widoczne. Zawodnicy grają z werwą oraz zauważalna jest ich determinacja, przez która dążą do realizacji założeń taktycznych trenera Bjelicy.

              Kolejorz w 4 z 5 rozegranych spotkań częściej był w posiadaniu piłki. Tylko gdańska Lechia potrafiła utrzymywać się częściej z futbolówką przy nodze, lecz druga połowa spotkania na PGE Arenie to była dominacja Lecha, choć wynik tego nie odzwierciedla. Odblokował się Marcin Robak, który wreszcie zaczął strzelać bramki oraz widoczna jest zwyżka formy Abdula Aziza Tetteha, krytykowanego często za kadencji Jana Urbana. Nenad Bjelica preferuje ofensywny futbol. W czasach, gdy prowadził Spezię zdecydował się zagrać ustawieniem 4-2-4 i wtedy uznano go za szaleńca. Jednakże Chorwat nie zapomina o grze w defensywie. Wie doskonale, że drużynę buduje się od tyłu. Co prawda, Kolejorz stracił cztery bramki w pięciu meczach, lecz były to gole, będące najczęściej efektem indywidualnych błędów, a nie ogólnie źle funkcjonującej gry obronnej.

            Większość swoich spotkań ,,poznańska lokomotywa” zaczynała tylko z jednym defensywnym pomocnikiem na placu gry. Jest to zmiana w stosunku do poprzedniego trenera, który do znudzenia stosował wariant z dwoma defensywnymi pomocnikami. Często gra duetu Trałka-Tetteh przyprawiała kibiców o ból głowy oraz bywała hamulcem w akcjach ofensywnych Lecha. Teraz, gdy Bjelica wystawia obok Tetteha albo Trałki Macieja Gajosa lub Radosława Majewskiego, to postawa Kolejorza jest zupełnie inna. Gra toczy się w kierunku bramki przeciwnika, a nie w poprzek boiska.


            Przed Kolejorzem prestiżowe spotkanie z krakowską Wisłą na własnym boisku oraz ligowy klasyk w Warszawie ze stołeczną Legią. Jeżeli zadziorność i pracowitość trenera Bjelicy wpłynie na postawę zawodników na boisku, to o wyniki tych spotkań fani Lecha powinni być spokojni. Z Wisły została tylko głośna nazwa, zaś Legia przeżywa obecnie trudny okres. 6 punktów w tych dwóch meczach wywindowałoby, z pewnością Kolejorza na wyższe miejsce w tabeli, a dzięki temu mogliby się na poważnie włączyć do gry o mistrzostwo Polski.